16 lut 2012

Bibliotekarka - cnotka i sztywniara

Czekałam na powieść Zapach spalonych kwiatów M. de La Cruz, licząc na podobieństwo do Tańca czarownic, a przede wszystkim ze względu na postać występującej tam bibliotekarki. Udało mi się kupić powieść w taniej książce. Fakt, dopiero zaczynam, ale coś mi tu nie gra... Nie wiem, może to kwestia tłumaczenia, ale jakoś mnie nie wciąga, widzę niedociągnięcia, braki w logice... Może powinnam wrócić do niej za jakiś czas? Tymczasem poznajcie występującą w powieści bibliotekarkę (nosi oczywiście kok):


Cnotka. Sztywniara. Stara panna. Ingrid Beauchamp doskonale wiedziała, co myślą o niej inni. Widziała jak szepczą i plotkują, kiedy przechodziła przez bibliotekę, odkładając zwrócone książki na odpowiednią półkę. Przez dziesięć lat pracy w tym miejscu zaprzyjaźniła się z kilkorgiem użytkowników biblioteki, którzy brali ją jednak za osobę surową i arogancką. Nie tylko nigdy nie odpuszczała nikomu kary, ale co gorsza miała zwyczaj wygłaszać pogadanki na temat właściwego obchodzenia się z książkami, które powierzono jej opiece. Za zwrócenie lektury ze zniszczonym grzbietem, zalaną okładką czy oślimi uszami należała się ostra reprymenda. Budżet biblioteki ledwo pokrywał koszty utrzymania, więc Ingdrid absolutnie nie miała zamiaru tolerować tych, którzy bezsensownie niszczyli książki. (…) Nawet mając tytuł dyplomowanej archiwistki, Ingrid lubiła pracę fizyczną i nie miała ochoty całymi dniami siedzieć za biurkiem, ślęcząc nad kartoteką. Lubiła czuć ciężar książki, dotykać wysłużonych stron, porządkować pomylone obwoluty. A poza tym mogła w ten sposób nadzorować bibliotekę, wybudzać wałkoni z drzemki w kąciku i sprawdzać, czy przypadkiem jakaś parka nie liże się między regałami (…) Biblioteka to nie sypialnia ani motel – tu się czyta, uczy i zachowuje ciszę.
Budynek biblioteki publicznej w North Hampton mieścił się na trawiastym czworokątnym dziedzińcu naprzeciwko ratusza, obok miejskiego parku i placu zabaw. Była tak porządna, zorganizowana i dobrze utrzymana, jak tylko pozwalały na to skromne fundusze. Razem z załamującą się gospodarką miasta skurczył się również budżet, ale Ingrid dawała z siebie wszystko, żeby na półkach nadal pojawiały się nowości. Kochała w tym miejscu dosłownie każdą rzecz o nawet jeśli czasem miała ochotę machnąć różdżką (nie żeby ją miała, ale gdyby), żeby wszystko uporządkować – doprowadzić do ładu wyświechtane kanapy w kącikach do czytania, wymienić przedpotopowe komputery z czarno-zielonymi ekranami, urządzić porządną scenę z teatrzykiem lalkowym dla maluchów – wciąż koiłaby serce zapachem farby nowych książek i piżmową wonią starych i przykurzonych egzemplarzy. Tym, jak popołudniowe promienie słońca wpadają przez okno, rozświetlając bibliotekę – usytuowaną w najlepszym miejscu na nadbrzeżu (…) Biblioteka nie była tylko zwykłą podmiejską placówką. Dzięki hojnemu zapisowi wielkiej damy z sąsiedztwa w jej posiadaniu znajdowała się również jedna z najważniejszych w kraju kolekcji szkiców architektonicznych – wielu sławnych projektantów zbudowało domy w tej okolicy. Archiwistka Ingrid była odpowiedzialna za zachowanie tego dzieła dla potomnych. Umieszczała rysunki w szczelnym pojemniku, gdzie poddane działaniu pary dały się rozwinąć. Kiedy zostały już nawilżone, spłaszczone i wysuszone – wkładała je do szuflady i przykrywała lnianym płótnem. Archiwizowanie było uciążliwe i powodowało urazy, dlatego Ingrid lubiła w ramach przerwy przejść się po bibliotece i poukładać książki.


Brak komentarzy: