
Nie czytałam jak dotąd żadnej książki Yanna Martela. Po najnowszą sięgnęłam, bo w sposób dotąd niespotykany miała traktować o Holokauście. Pomysł nie był zły - oto pewien pisarz próbuje zmierzyć się z tematem Holokaustu za pomocą zwierzęcej alegorii. Wydaje książkę, która jest na poły esejem, na poły fikcyjną opowieścią, inspirowaną dokonaniami chociażby Orwella. I gdyby na tym poprzestać i spróbować rozwinąć ten pomysł, oswoić tak nietypowe podejście do trudnego tematu - wszak do tej pory mieliśmy głownie do czynienia z relacjami, opowieściami opartymi na faktach - to mielibyśmy rzeczywiście dobrą i nowatorską powieść. Ale Martel nie poprzestaje na dywagacjach głównego bohatera-pisarza, bo oto ten pisarz poznaje wypychacza zwierząt, który poza godzinami pracy pisze dramat, gdzie bohaterami są zwierzęta (tytułowi Beatrycze i Wergili) i jak łatwo się domyślić cała sztuka wypychacza traktuje właśnie o Holokauście. Tenże wypychacz potem okazuje się bardzo złym człowiekiem (nie będę zdradzać dość ciekawego finału). Generalnie książka nudna, mocno rozczarowująca, w warstwie fabularnej ciągnąca się momentami jak flaki z olejem, wręcz nieporadna. I naprawdę musiałyby spłonąć wszystkie inne książki świata [przepraszam, wiem że to zatrważająca wizja], żebym zechciała po nią sięgnąć po raz kolejny.
2 komentarze:
Czytałam. Do połowy, dalej nie dałam rady. A to szkoda, ponieważ, gdy ujrzałam nowy tytuł powieści autora, którego zawsze podziwiałam za 'Życie Pi' oraz 'Ja' na Targach Książki w Krakowie - od razu ją kupiłam. I to był błąd. Książka przede wszystkim nudna, nieciekawa (choć pomysł nawet frapujący).
Zgadzam się w 100%. Pozdrawiam ciepło. :)
Prześlij komentarz