15 kwi 2012

Słowo na niedzielę

Fragment powieści Trociny Krzysztofa Vargi, która ukaże się nakładem wydawnictwa Czarne 25 kwietnia.

W średniowieczu w moim wieku już bym nie żył. Umarłbym, zostawiając po sobie starą, trzydziestoletnią wdowę, która straciłaby wszystkie zęby od niezdrowego odżywiania, braku higieny oraz od ciągłego rodzenia dzieci, jednego za drugim, z których większość i tak by umarła, zanim nauczyłyby się chodzić, ich duszyczki szłyby gęsiego do nieba, ponieważ wierzyłbym w niebo, a także w piekło. Ale pewnie umierałbym szczęśliwszy, niż gdybym umarł teraz, na przykład tej lub następnej nocy, samotnie w swoim mieszkaniu, bez wiary, nadziei i tym bardziej miłości, wtedy, w średniowieczu, w którym całe szczęście jednak nie przyszło mi żyć, umarłbym pewnie, wierząc w Boga, w Sąd Ostateczny, w życie wieczne, w ciała zmartwychwstanie, w świętych obcowanie, w całe to chrześcijańskie wesołe miasteczko, które dało tyle szczęścia przeszłym pokoleniom, idącym gnić do ziemi z mocną wiarą, że idą do nieba. Oczywiście, mógłbym się wtedy bać piekła, wiecznego potępienia, niekończących się mąk ciągnących przez wieczność, choć pojęcia wieczności i tak bym nie rozumiał, zastępów diabelskich, rozgrzanej smoły w kotłach, infernalnego ognia. Gdybym jednak był w miarę rozsądnym średniowiecznym starcem w średnim wieku, zadbałbym pewnie o to, żeby być zawsze świeżo po spowiedzi i rozgrzeszeniu, oddawałbym ochoczo na kościół swoją nędzną dziesięcinę i całował księdza w pierścień, choć ów ksiądz tęskniłby raczej za lepkimi pocałunkami wiejskich dziewek, brudnych i cuchnących, podwijających kiecki w stodołach czy oborach. Dziś oczywiście nikt już nie wierzy w piekło i nikt się go nie boi, nie wierzą w piekło już nawet księża i zakonnicy, tym bardziej więc ludzie świeccy, a jednocześnie im bardziej w piekło nie wierzą, tym bardziej nie chcą umierać, ponieważ wiedzą, że nie tylko nie ma piekła, ale nie ma też nic w zamian, jest tylko jedyne, bezkresne, nieskończone nic, zwyczajne nieżycie, piekło przy tym wydaje się dużo lepszą alternatywą, gdyż nawet cierpienie mąk piekielnych oznacza przecież coś na kształt życia.
„Ostatni raz byłem u spowiedzi świętej…”, pamiętam doskonale tę formułkę, choć nie pamiętam, kiedy rzeczywiście byłem po raz ostatni u spowiedzi, kiedy po raz ostatni przez drewnianą kratkę zwierzałem się obcemu mężczyźnie ze swoich złych uczynków i szczerej chęci poprawy, a kiedy on po raz ostatni, wysłuchawszy mnie ze znudzeniem, zadał mi śmieszną pokutę, wyrecytowanie kilku Zdrowaś Mario, i postukał zgiętym palcem w obramowanie konfesjonału, wypowiadając słowa, w które przecież sam nie mógł wierzyć: „Idź i nie grzesz więcej”. Tak jakby trzy Zdrowaś Mario albo dwa Ojcze nasz miały odpędzić ode mnie czające się zło, oczyścić moją młodą duszę, wprowadzić mnie na prostą, jasną drogę, odegnać wszystkie dziecięce lęki i pokusy. Nie odpędziły żadnych. Myślę, że ostatni raz klęczałem w konfesjonale przed obrządkiem bierzmowania, w wieku piętnastu lat, kiedy przyjmowałem imię Paweł, które stało się moim drugim imieniem i którego przecież nigdy nie używałem, aż w końcu w ogóle zapomniałem, że je mam, oprócz swojego prawdziwego imienia otrzymanego w czasie sakramentu chrztu w kościele Świętego Michała. Chrztu naturalnie nie pamiętam, bierzmowanie natomiast pamiętam dość dobrze – przejęty, piętnastoletni, stoję w tanim granatowym garniturku kupionym przez ojca w Centralnym Domu Handlowym w Alejach Jerozolimskich, stoję po raz nie wiem już który w ciemnym wnętrzu kościoła Świętego Michała księży marianów, na prawym ramieniu czuję ciężką dłoń mojego świadka i przyjmuję imię, którego nienawidzę oraz nie używam, nie znam zresztą nikogo, kto by używał imienia z bierzmowania, co więcej sądzę, że prawie nikt nie pamięta, jakie imię nadano mu w czasie tego zupełnie zbędnego obrządku. Wiem, że zasługuję raczej na imię Szaweł i być może to je powinienem mieć wpisane w dokumentach, Szaweł Augustyn brzmi nawet znośnie, może wręcz atrakcyjnie. W papierach mam jednak imię Piotr, pospolite, banalne, ale przynajmniej niewydumane, całe szczęście moim prostym rodzicom zabrakło wyobraźni na coś bardziej fantazyjnego, znakomicie się też stało, że nie poszli drogą tradycji i nie dali mi imienia po żadnym z dziadków czy dalekich stryjków, jakiegoś Stanisława czy Franciszka, które w swoich zdrobnieniach „Stasiek” i „Franek” brzmią dla moich uszu po prostu obrzydliwie, ponieważ kojarzą mi się ze wszystkim, czego nienawidzę i o czym chciałbym zapomnieć, a co niestety będę pamiętał do końca swojego życia. Całe szczęście w tamtych dawnych czasach, gdy nadawano mi na chrzcie imię Piotr, nie było mody na wydumane imiona, którymi dziś rodzicie unieszczęśliwiają swoich synów, nikt nie nadawał imion Xavier, Fabian czy Klaudiusz, były to czasy proste i mimo że – mam tego przecież świadomość – potworne, to jednak na swój sposób uczciwe. Gdybym nazywał się Xavier Augustyn bądź Klaudiusz Augustyn, urzędowo zmieniłbym sobie na Jan Kowalski, względnie Jan Nowak, obojętnie, coś obrzydliwie banalnego, coś przytłaczająco nieciekawego, żeby zginąć w tłumie Kowalskich i Nowaków tego kraju i nie epatować sobą.

Sakrament bierzmowania, który w zamierzeniu ma umocnić wiarę w dorastającym młodzieńcu, osłabił ją u mnie, a nawet więcej: ta oficjalna deklaracja wiary w moim przypadku oznaczała nic więcej jak tylko wyzbycie się jej, wyzbycie się Ducha Świętego, którego oficjalnie miałem wtedy przyjąć, odrzucenie Ducha Świętego oraz owego „ponownego chrztu”, jak go nazywano, tym ważniejszego, mówiono mi, że przyjętego świadomie, z pełnym przekonaniem, na progu dorosłości. Gówno prawda, gdy miałem piętnaście lat, nie miałem żadnej świadomości, żadnego przekonania do czegokolwiek, a do jakiejkolwiek dorosłości było mi wtedy naprawdę daleko. Bierzmowanie było niczym więcej niż zwykłym świeckim świętem drugiego sortu opakowanym w katolicki entourage, wszyscy moi koledzy poszli do bierzmowania, bo wiadomo było, że z jakiegoś powodu należy, synowie pobożnych rodzin, synowie wojskowych i synowie partyjnych urzędniczyn średniego szczebla, wszyscy poszli do bierzmowania, tak jak piętnaście lat wcześniej wszystkich zaniesiono do chrztu, jak osiem lat wcześniej wszyscy poszli do pierwszej komunii, chodziło za każdym razem o to, żeby było jakieś święto w tamtym ponurym świecie, rodzinny zjazd, schabowy, sałatka jarzynowa z majonezem, wódka żytnia i śledź na zakąskę, nie przypominam sobie tylko, czy dostałem jakiś prezent z okazji bierzmowania i przyjęcia imienia Paweł. Z okazji komunii dostałem radziecki zegarek, doskonale go do dziś pamiętam, błyszczący sztucznym złotem, na brązowym skórzanym pasku, podobał mi się, choć zazdrościłem kolegom, którzy dostali rowery, co dostawały dziewczynki, niestety nie pamiętam, nie interesowaliśmy się wtedy dziewczynkami, interesowaliśmy się nimi, gdy przyjmowaliśmy sakrament bierzmowania, ale w kościele Świętego Michała nie było żadnych dziewcząt, sami chłopcy, a i tych chłopców już dzisiaj nie pamiętam, żadnych imion, nie tylko tych, które przyjęli nie wiadomo po co, ale także ich imion pierwszych, nie pamiętam nazwisk, twarzy, nie wiem i nie obchodzi mnie dziś, kim byli i co się z nimi stało, anonimowa mała krucjata dziecięca w tanich garniturkach z pedetu. Spowiadałem się zatem po raz ostatni przed bierzmowaniem w kościele Świętego Michała, gdy miałem piętnaście lat, nigdy potem nie spowiadałem się nikomu, nie tylko nieznajomym mężczyznom w sutannach, którzy miękkimi głosami zadawaliby mi umiarkowanie ciężką pokutę, ale i znajomym mężczyznom w garniturach czy kobietom w sukienkach, nigdy więcej nie modliłem się, od tego czasu upłynęły dziesiątki tysięcy, a może i setki tysięcy Zdrowaś Mario, upłynęło w zasadzie całe moje życie. Nie pamiętam, do czego się wtedy przyznałem, czy była to szczera spowiedź, czy może coś zataiłem, mogłem pewnie przyznać się do drobnych kłamstw, małych oszustw, ale do czego jeszcze przyznają się piętnastoletni chłopcy, do nieodrobienia lekcji, do ściągania na klasówce, do bójki z kolegą z klasy? Czy obcy mężczyzna siedzący w swojej drewnianej budce zadał mi sakramentalne pytanie o to, czy sam się ze sobą zabawiam, czy otrzymałem już sakrament masturbacji? Nie pamiętam, nie wiem zresztą, czy stosowałem już wtedy tę prostą metodę kiełznania młodzieńczej wyobraźni, pamiętam za to zmazy nocne, gdy budziłem się z mokrą, klejąca piżamą w kroku, czując wstyd i obrzydzenie do siebie, ale i wściekłość, że nie pamiętam snu, który sprowokował tę żenującą sytuację. Teraz z pewnością wolałbym przeżywać zmazy przez całą noc, byleby móc zasnąć, tryskać przez sen, byleby nie czuć bólu, spuszczać się nieświadomie w pidżamę, byleby mieć jakieś podświadome erotyczne rojenia, pławić się we własnej spermie, byleby poczuć jakąkolwiek namiętność, choćby urojoną. Ile grzechów i jakiego ciężaru popełniłem przez te trzydzieści pięć lat od ostatniej spowiedzi? Na ile lat czyśćca by mnie skazano, gdybym stanął martwy i niewyspowiadany przed sędzią ostatecznym? A jaka pokuta byłaby mi dziś zadana, gdybym w obliczu śmierci, a przynajmniej dojmującego strachu przed nią, zdecydował się pójść do kościoła i klęknąć na drewnianej, wytartej przez tysiące par kolan desce, przed kratką, za którą chroni się mężczyzna może młodszy ode mnie, może niewinny i dziewiczy, a może plugawy, rozpustny, głupi, hipokryta i kłamca, który ze znudzeniem wysłuchałby moich grzechów, czyszcząc sobie paznokcie albo gmerając pod sutanną, a potem obłudnie nakazałby mi odmawiać pacierze i obiecywać poprawę? Czy prócz grzechów należy spowiadać się też z bólu, który przychodzi co noc i odbiera nadzieję? Utrata nadziei wszak też jest grzechem, przeklinanie swego życia jeszcze większym, cięższym przecież niż kradzież i oszustwo, tego nie da się tak łatwo wymazać kilkoma zdrowaśkami.



2 komentarze:

oleumricini pisze...

Czy prócz grzechów należy spowiadać się też z bólu, który przychodzi co noc i odbiera nadzieję? Utrata nadziei wszak też jest grzechem, przeklinanie swego życia jeszcze większym, cięższym przecież niż kradzież i oszustwo, tego nie da się tak łatwo wymazać kilkoma zdrowaśkami.

Przypomniała mi się rozmowa z katechetką w II klasie gimnazjum o tym, że rozpacz jest grzechem.

Zainteresowała mnie ta książka, dzięki za opublikowanie fragmentu :)

Eva Scriba pisze...

Bardzo podoba mi się to, w jaki sposób pisze i mogłabym się pod tym podpisać. Mama nadzieję, że cała książka będzie równie ciekawa. Pozdrawiam ciepło.