Wystarczyły dwa pracujące dni, a już zapomniałam że w ogóle był jakiś długi weekend. Tym bardziej, że była to przygoda ekstremalna (majówka, chociaż powrót do pracy też w zasadzie...). Może nie od razu skok Felixa Baumgartnera, ale za pan brat z żywiołami. Postanowiliśmy z MG. pojechać sobie na Ślężę. Miałam się doenergetyzować przed egzaminem i malować mandale, jako że ta góra to naturalny czakram posiadający moce nieprzeciętne. I rzeczywiście wstrząsały mną dreszcze. Tyle tylko, że z powodu zimna. Przez niemal cały pobyt - wypogodziło się dopiero w dzień wyjazdu - lało, było zimno a w mgle trudno było się odnaleźć. Zresztą zgubiliśmy się w okolicach czakramu, mimo że byliśmy na wyciągnięcie ręki. Sądzę, że wpadłam w jakąś pętlę czasoprzestrzenną. A wchodząc pod górę nadwyrężyłam sobie ścięgno, ledwo docierając do schroniska - przemoczona mimo odzieży ochronnej i zziębnięta. Jak mi wtedy smakowały pierogi z paczki! A grzane wino to prawie nektar bogów był! Jak tak człowiek w dupę dostanie od natury, to się potem cieszy ze zdobyczy cywilizacji, oj cieszy.
2 komentarze:
No to gratuluje wyprawy! Jak napisałaś o dziurze w czasoprzestrzeni natychmiast mi się wyświetlił kadr z Pikniku pod Wiszącą Skałą. Brrr
My pojechaliśmy na dwa dni do Wrocławia. Odwiedzić kuleżankę blogową Mag i pobawić się na koncertach w piątek. Tylko wyjechaliśmy z Zielonej Góry padać zaczęło i nie przestało przez dzień cały i noc całą. Dawno nie byłam tak mokra. Ale i tak było fajosko. Oczywiście w dniu wyjazdu piękne słońce! A co!
No, to miałaś mały Przystanek Woodstock! ;)) Pozdrawiam cieplutko.
Prześlij komentarz