Wciąż jestem pod ogromnym wrażeniem koncertu Depeche Mode na Stadionie Narodowym. 25 lipca wyryje mi się w pamięci jako jeden z najpiękniejszych dni w życiu. Prawie nie widziałam wokalisty bo ciągle szkliły mi się oczy ze wzruszenia, kiedy ponad 40 tys. osób zgromadzonych na stadionie wykonywało w tym samym momencie te same gesty, zgodnie z tradycją, śpiewało te same fragmenty tekstu. Dawało to niesamowite wrażenie współuczestnictwa, identyfikacji, tożsamości. A energia, która się na tym stadionie wytworzyła podczas koncertu mogłaby oświetlić Polskę!
Zespół zaskoczył mnie wykonaniem niektórych utworów (Black Celebration, Barrel of a Gun), nowymi aranżacjami (np. Shake the Disease) czy wizualizacjami towarzyszącymi utworom. Powstało niesamowite show - oczywiście z bardzo aktywnym udziałem fanów. Przyznaję - na utworze Home wykonywanym przez Martina tama puściła i rozryczałam się jak bóbr. Takie to były emocje!
Nie zawiódł zespół, na wysokości zadania stanęli fani, no i na plus należy zapisać samą organizację koncertu - służby informacyjne na każdym kroku, czy bardzo dobre oznakowanie. Bardzo podobał mi się również sam stadion - dużo lepiej zbudowany i konstrukcyjnie przemyślany niż ten w Poznaniu.
|
Przed stadionem fot. MG |
Celowo wybrałam miejsce na górnych trybunach. Pośrednio zadecydowała o tym cena biletów. Poza tym pod samą sceną byłam na poprzednich koncertach, więc nie musiałam być teraz, no i musiałam wziąć pod uwagę obecność MG. Miejsce okazało bardzo dobre do ogarnięcia całości koncertu jako widowiska.
|
Fani już się zbierają fot. MG |
|
Should be Higher fot. MG |
4 komentarze:
Piękne doświadczenie. Mam tak też na koncertach, że szczególnie ważne jest dla mnie wrażenie uczestnictwa wspólnego w czymś ważnym. Poczucie wspólnoty. To magiczna właściwość koncertów. Zdarzyło mi się być kilka razy na koncertach pięknych ale nie skażonych aktywnością publiczności. Takie zombie. Oj niefajne doświadczenie.
Szczególne poczucie wspólnoty z zespołem i z ludźmi mam każdorazowo na koncertach Voo Voo i Lao Che zwłaszcza podczas numerów z płyty "Powstanie Warszawskie" (och jakże chciałam być wczoraj na koncercie pod Muzeum!)kiedy to wytwarza się taka moc, taka siła, taka wspólnota ważności wydarzenia, że aż się płakać chcę!:)
Zapewne doświadczyłabym podobnych uniesień jak Ty wczoraj na koncercie Gilmoura kilka lat temu w Gdańsku. Pewnie rozpadłaby się na kawałki przy pierwszych dźwiękach "Wish you were here", gdyby tylko koncert był tak nagłośniony jak powinien. Niestety dla tych z tańszymi biletami nie był. Nie mogę tego odżałować, że nie uzbierałam wtedy większej kwoty i nie kupiłam biletu w bliższym sektorze. I do dziś mam żal do organizatorów, że nie uszanowali nas w tych dalszych sektorach. Ehh, ale byłam, widziałam:)
Łał ale Ci zazdroszczę, stadion wyglądał nieziemsko, no i jaka muzyka - cud, miód i orzeszki!
Dziękuję za komentarze :) Rzeczywiście cud-miód-orzeszki!
Zgadzam się - najgorzej jest kiedy na koncercie jest dużo przypadkowych osób i robi się atmosfera iście piknikowa a zespół gra w zasadzie "do kotleta". Pamiętam Lao Che na Przystanku Woodstock kiedy wykonywali numery z PW - ciarki przechodziły po plecach. A nagłośnienie na koncertach w Polsce to jest rzecz w zasadzie przypadkowa i nigdy nie wiadomo jak się trafi. Loteria. Pozdrawiam ciepło.
Rety rety, też zazdraszczam na maxa. Akurat wonczas siedziałam w lesie i słuchałam relacji radiowej, która tak fajnie przekazywała atmosferę, że się udzielało :) Eh :)
Prześlij komentarz