Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że najnowszy film braci Coen powstał trochę na fali popularności historii opowiedzianej w filmie Sugar Man. Łączy je klimat i postać głównego bohatera - w obu przypadkach muzyka, próbującego ze swojego grania zarobić na życie. Tylko, że to co w przypadku dokumentu było dla jego autora pretekstem do opowiedzenia historii o niezwykłym człowieku - jego pasji i skromności, tu dla twórców jest przyczyną by spróbować nakreślić portret współczesnego pokolenia trzydziestolatków (mimo osadzenia akcji na początku lat 70.). Pokolenia rozdartego pomiędzy zakotwiczeniem, a wolnością. Między zobowiązaniem i przywiązaniem a indywidualnymi wyborami. Bo główny bohater nie ma domu (śpi na kanapie u znajomego, który akurat chce go przygarnąć) i za wszelką cenę unika odpowiedzialności za jakąkolwiek istotę (w pewnym momencie zostawia nawet kota). Chce żyć z muzyki i muzyką - mimo niesprzyjających okoliczności. To, co mogło być przyczynkiem do naprawdę żywej, treściwej opowieści w rękach braci Coen zamienia się jednak w akwarelę, szkic zaledwie, jakby zabrakło sił i pomysłów na wypełnienie konturów postaci (najciekawszy i tak jest kot) i fabuły. Widz dostaje zatem dobrze zrobiony i momentami nawet zabawny film, który jest jednak jak niedoprawiona zupa. Można zjeść, człowiek się nie otruje. Tylko po co, skoro można spożyć coś sycącego i aromatycznego?
1 komentarz:
A może tej postaci nie ma czym wypełnić?
Prześlij komentarz