Jesteś w szumie wysokich brzóz, rosnących wzdłuż drogi prowadzącej do domu. Tych, których giętkie, zwisające gałęzie służyły nam za huśtawkę. Nigdy nie miałam dość siły w rękach, aby dobrze pochwycić brzozową kiść. Moje loty trwały krótko, ty potrafiłeś odbijać się kilka razy od pnia, by szybować prawie wokół drzewa. Podczas burzy, kiedy gaszono wszystkie światła i zapalano gromnicę, nie bałam się wcale, że piorun uderzy w dom. Bałam się o te brzozy, których delikatny szelest nie raz kołysał mnie do snu podczas poobiedniej drzemki w hamaku zawieszonym między drzewami wiśni, w sadzie. W owocach rodzonych przez te drzewa też jesteś. Musisz pamiętać to największe drzewo, o najszerszym pniu, na które, z racji jego pochyłości tak łatwo było się wspiąć. Jeśli oczywiście było się choć w połowie tak zwinnym jak ty. Zazwyczaj zostawałam na dole i strącałeś mi największe wiśnie, jeszcze ciepłe od słońca i twoich dłoni. Zaraz za sadem, po drugiej stronie płotu rosły, w gęstym skupieniu, drzewa, których nazwy nie znam do dziś, ale które nazywaliśmy Kryjówką. Odgrodzona od świata gęstwiną liści i istnym morzem pokrzyw, była świadkiem niezwykłych odkryć, dalekosiężnych planów, najśmielszych marzeń. Wiesz, potem te drzewa tak wyrosły, że zaczęły dotykać linii wysokiego napięcia. Trzeba było je ściąć. I wiesz, one od tamtego czasu jakby zatrzymały się w miejscu. Mam wrażenie, że już nigdy nie urosną, nie ośmielą się dotknąć ograniczonego metalowymi linami nieba. Dziwne, prawda? Zupełnie jak w tej opowieści od ciebie. No, wiesz, co to się mężczyzna w miasteczku na drzewie powiesił, z miłości chyba, i ono uschło. Widziałam je – jest jak zrobione z popiołu. I jeszcze jesteś w tym krzaku bzu, nie tak pokornym, jak smutno zwieszające swe głowy brzozy. Pamiętam, jak przyniosłeś z domu sznurek, jakim wiąże się worki. Odtąd w krzaku bzu mieliśmy Konia. Dalej był ogródek twoich rodziców, a tam śliwa. Nigdy potem śliwki już mi tak nie smakowały, naprawdę. A przecież te, które zrywaliśmy były prawie zielone. Wymyślaliśmy śmieszne hasła i rymowane wierszyki. A jak wychodziliśmy z ogródka to musiałeś przytrzymać swojego psa, bo, mimo, że był na łańcuchu to bałam się, że na mnie skoczy. A pamiętasz lipę? Tą, na której, wydaje mi się, że mój ojciec, zawiesił nam linę a na niej oponę. Całe dnie tam spędzaliśmy, a nawet noce, jeśli akurat był sierpień, bo wtedy spadające gwiazdy były ciekawsze niż film w telewizji. Lipy już nie ma, ale jest studnia. Ta, co z niej potem chcieli zrobić taką elektryczną, co to wpadł do niej mój tato, jak był mały, ale się przytrzymał dyszla od wozu i go uratowano. I jabłek już nie ma, bo wszystkie drzewa z sadu sąsiada wyciął ktoś, kto przejął po nim ziemię. A przecież te papierówki – małe słońca, to było coś niebiańskiego. A może były takie pyszne, bo miały posmak zakazanego owocu? Przecież je kradliśmy, ale nazywaliśmy to szabrem. Zawsze stałam na czatach. Czasem, przy odrobinie szczęścia udawało nam się zerwać trochę nabrzmiałego sokiem agrestu, ale to już wymagało większego sprytu niż podkradanie jabłek, bo krzaki agrestu były bliżej części domu należącej do sąsiada. Jesteś też w szumie zboża. Tego, przez które przedzieraliśmy się, żeby dotrzeć do położonego dość daleko od domu mostu. Tego, co to podobno ktoś z niego skoczył i się zabił. Pewnie też z miłości. A pamiętasz jak w drodze powrotnej złapał nas deszcz? I jak mieliśmy ubłocone buty, a potem jak już udało nam się wysuszyć, siedzieliśmy na schodach prowadzących na górę, do twojego mieszkania i graliśmy, chyba w bierki, albo częściej w karty, a że nie mieliśmy pieniędzy to graliśmy na słone paluszki, pamiętasz? Jak już przestało padać, to chodziliśmy na drogę, gdzie powstawały wielkie kałuże. Budowaliśmy na ich krawędziach porty i statki ze styropianu. A, że po deszczu wyłaziły ślimaki, to stanowiły najczęściej załogę tych statków. Wymyśliliśmy tą zabawę, gdy się okazało, że nie mogę z taką brawurą jak ty jeździć po kałużach, bo nie mam z tyłu błotnika. Zresztą i tak często korzystaliśmy z jednego roweru. Oczywiście, że nie na co dzień. W takiej jednej zabawie, nie pamiętasz? Zjeżdżaliśmy na jednym rowerze z górki, a w połowie wzniesienia puszczałeś kierownicę i lądowaliśmy w pokrzywach. Teraz wiem, że gdybyś naprawdę ją puścił, to skończyłoby się złamaniem i to z przemieszczeniem. Wiem, że robiłeś to specjalnie, żebyśmy wylądowali na miękkiej trawie, a że były tam pokrzywy... No, cóż to dodawało tej przygodzie hmm... szczypty pikanterii. Rzadko bawiliśmy się w dom, jakoś mnie to nie pociągało. Wolałam podkradać bratu resoraki. Ta obita blachą wiata, skrywająca wejście do piwnicy, pamiętasz? Jakie tam powstawały tory dla tych aut! Rysowane kawałkiem cegły albo – ale to już był luksus – kawałkiem kredy. Albo te budowle z palet, które przywoził do porąbania i spalenia w piecu twój ojciec. Ile to mogło mieć wysokości? Dwa metry? A wydawało się przecież że to ogromy tunel, w wyobraźni tworzący rakietę wysłaną w kosmos, albo kryjówkę jednostki specjalnej. Jesteś też na tej wysokiej, chwiejącej się, spróchniałej drabinie przystawionej do ściany domu. Ściągasz niesfornego kotka, na którego czekam cała we łzach. I na strychu też jesteś. Nie skrywał, tak jak chcieliśmy żadnych skarbów, tak jak nie skrywała ich ziemia w ogrodzie, który próbowaliśmy przekopać. I na dachu szopy, na którą wspinaliśmy się, by opowiadać sobie o duchach. Pamiętasz tą opowieść o klasztorze zapadłym pod ziemię, spod której wystaje tylko krzyż? Wiele razy chcieliśmy iść w to miejsce o północy, bo podobno słychać było bicie dzwonów i płacz ludzi. Nie udało się, tak jak nie udało się wywołać nigdy żadnego ducha. Przepraszam, że nie udało mi się wtedy zadzwonić tak jak obiecałam. Jesteś w tych wszystkich miejscach i w mojej pamięci, choć niektórzy mówią, że już Cię nie ma.
7 komentarzy:
twoje? dobre.
Tak, dziękuję. Pozdrawiam.
Ewa...popłakałam się... M.
Też się wzruszyłam, gdy to pisałam... To zamiast światełka, którego nie mogę zapalić. Ściskam Cię mocno.
Bardzo ładne :)
Dziękuję.
Świetna sprawa. Pozdrawiam serdecznie.
Prześlij komentarz