"Trylogia kopenhaska" to autobiograficzna powieść duńskiej pisarki i poetki Tove Ditlevsen. Z niezwykłą precyzją, ale też w pięknym stylu, opisuje ona dzieciństwo upływające w robotniczej dzielnicy i społeczne wyobcowanie. Sama o sobie pisze: " jestem dziwaczna ponieważ czytam książki jak ojciec i ponieważ nie umiem się bawić". Jako dziewczynka Tove odkrywa bibliotekę:
"Po raz pierwszy przekraczam próg biblioteki i odejmuje mi mowę z zachwytu na widok tylu rozmaitych książek zgromadzonych w jednym miejscu. Bibliotekarka z działu dziecięcego nazywa się Helga Mollerup, zna ją i kocha wiele dzieci z dzielnicy, bo kiedy w domu nie ma ciepła i światła, pozwala im siedzieć w czytelni aż do zamknięcia biblioteki o piątej po południu. Dzieciaki odrabiają tu lekcje albo przeglądają książki, a panna Mollerup wyrzuca malców tylko wtedy, gdy zaczynają hałasować, bo w bibliotece ma panować zupełna cisza jak w kościele".
Pisanie i czytanie to zresztą dla przyszłej autorki ucieczka od trudnej codzienności. Marzenie o byciu pisarką niesie ją przez życie. Poznajemy kolejne etapy życia Tove - wejście w dorosłość, pierwszą pracę, pierwszą miłość. Widzimy jak przeszłość warunkuje kolejne wybory i jak Tove - wbrew niełatwym przeżyciom - z determinacją próbuje zrealizować swoje pragnienie. Czytelnik dostrzega jej nieumiejętność odkrywania prawdziwych, ludzkich intencji, zagubienie w meandrach społecznego funkcjonowania i wśród kopenhaskiej bohemy artystycznej. Tło historyczne, a więc życie pod niemiecką okupacją, jest tu ledwie zarysowane. "Trylogia kopenhaska" to raczej emocjonalna i życiowa wiwisekcja. To nakreślony z niespotykanym talentem i poruszający obraz dążenia do celu wbrew przeciwnościom, a wreszcie swoistego rozpadu życia.
T. Dietlevsen, Trylogia kopenhaska, Wołowiec : Wydawnictwo Czarne, 2021.
Gdy siadałam do komputera, by opisać przeczytaną właśnie powieść "Rzeczy, które spadają z nieba" po głowie zaczęły chodzić mi słowa "intymność czytania". Taki tytuł - jak się okazało - nosi cykl fotografii, na których autor - André Kertész - uchwycił czytających ludzi. Takie skojarzenie z intymnością pojawiło się, gdyż powieść fińskiej pisarki jest takim rodzajem prozy, którą się przeżywa, a opowiadać o niej jest trudniej. Selja Ahava w sposób nietuzinkowy buduje przestrzeń do własnych rozmyślań, zostawia miejsce dla czytelnika, co bardzo cenię.
Selja Ahava, Rzeczy, które spadają z nieba, Warszawa : Wydawnictwo Relacja, 2021.
"Rzeczy, które spadają z nieba" to emocjonalna opowieść o stracie. To też interesujące spojrzenie na kwestię przypadku i chaosu, pytanie o to na ile człowiek jest kowalem własnego losu. Refleksyjna, miejscami oniryczna powieść warta uwagi.
Dziś kilka słów o książce "Niegrzeczne ; historie dzieci z ADHD, autyzmem i zespołem Aspergera". Jest to zapis rozmów jakie dziennikarz Jacek Hołub przeprowadził z rodzicami i opiekunami dzieci z problemami rozwojowymi. Nie jest to - jak zresztą zastrzega sam autor - źródło wiedzy na temat zaburzeń, ale bardzo dobrze napisana książka, obrazująca codzienne zmagania rodziców dzieci o specyficznych potrzebach. Opowiadają oni o swoich smutkach, lękach, codziennych frustracjach i małych radościach. To też opowieść o nieprzygotowaniu i niewydolności systemu wobec inności dziecka.
J. Hołub, Niegrzeczne : historie dzieci z ADHD, autyzmem i zespołem Aspergera, Wołowiec : Wydawnictwo Czarne, 2020.
Opowieści rodziców są w wielu punktach ze sobą zbieżne - lata czekania na diagnozę, chodzenie z dzieckiem od specjalisty do specjalisty, społeczny ostracyzm, zderzenie z murem procedur i rozwiązań systemowych. Najbardziej przejmującym fragmentem reportażu była dla mnie relacja szesnastoletniego Kacpra, u którego zdiagnozowano zespół Aspergera:
"Zauważyłem, że z wieloma osobami się nie dogaduję, bo odbierają coś zupełnie inaczej niż ja. Nie potrafię rozmawiać z nimi tak, żeby zrozumiały moje intencje. Chcę dobrze, ale one myślą, że źle (...). Cały czas ktoś wymaga ode mnie, żebym zachowywał się i myślał tak jak on. A ja mam swój świat. Taki, jak mi się podoba, w jakim czuję się dobrze i w jakim się odnajduję. Nie chcę do niego nikogo wpuszczać. Boję się, że ktoś wpakuje mi się do niego z butami i zrobi przemeblowanie".
"Niegrzeczne" to bardzo ważna książka. Przełamująca krzywdzące stereotypy, ale też pokazująca jak łatwo poddajemy innych ocenie i jak trudno nam zrozumieć, że można świat postrzegać inaczej, a jego piękno tkwi w różnorodności właśnie.
Wybaczcie długie milczenie. Po ostatniej, świetnej lekturze, dopadła mnie czytelnicza niemoc. Nie mogłam zabrać się do żadnej książki. Nic nie mogło przykuć na dłużej mojej uwagi. Aż w bibliotece dostałam rekomendację w postaci książki Neila Gaimana "Ocean na końcu drogi". Ta niewielka objętościowo powieść, powstała zresztą pierwotnie jako opowiadanie, wciągnęła mnie od pierwszych zdań. To momentami mroczna, chwilami bardzo smutna, pełna przygód i ukrytych znaczeń opowieść.
N. Gaiman, Ocean na końcu drogi, Warszawa : Wydawnictwo MAG, 2013.
Bohater powieści powraca w rodzinne strony i wspomina epizody ze swojego dzieciństwa, a także przyjaźń ze starszą od siebie dziewczynką. Jako dziecko uciekał w świat książek:
"W dzieciństwie nie byłem szczęśliwy, choć od czasu do czasu zdarzały mi się chwile radości. Bardziej niż gdziekolwiek indziej żyłem w książkach".
"Dorastając, czerpałem mnóstwo informacji z książek. Nauczyły mnie większości tego, co wiedziałem o ludziach, o tym jak się zachowywać. Były moimi nauczycielami i doradcami".
"Książki były znacznie bezpieczniejszym towarzystwem od ludzi".
"Kiedy czytałem, nie bałem się niczego".
Książki, koty i mnóstwo - jak na taką książeczkę - niesamowitych wydarzeń, składają się na opowieść od której ciężko się oderwać. Ta napisana niezwykłym językiem, a przy tym zaskakująca historia stanie się na pewno jedną z moich ulubionych i sądzę, że będę do niej wracać.
Poznajcie Imogenę Watts - bohaterkę opowieści "Przeklęte drzewo". Dziewczynka przenosi się wraz z rodzicami do nowego domu. Domu, który długo stał niezamieszkany z racji pewnej legendy. Rosnące na tyłach domu, rozłożyste i sękate drzewo morwowe jest przeklęte przez mieszkańców wioski. Uważają, że przyczyniło się do zaginięcia dwóch dziewcząt, tuż przed ich jedenastymi urodzinami. Rodzina Immy nie zważając na złą sławę miejsca wprowadza się do Lawendowego Domu. Ich decyzja nie spotyka się ze zrozumieniem mieszkańców. Immy rozpoczynając naukę w nowej szkole spotyka się z odrzuceniem ze strony rówieśników.
A. Rushby, Przeklęte drzewo, Warszawa : Zielona Sowa, 2019.
Wytchnienie znajduje w szkolnej bibliotece. Traktuje ją jako miejsce gdzie może się schować i spędza tam czas każdego dnia. Biblioteką kieruje pani Garland - pomocna i przyjazna bibliotekarka, która prowadzi też klub działkowy przy szkole. Immy próbuje dowiedzieć się od niej czegoś więcej na temat miejscowej legendy. Wyrusza też do miejskiej biblioteki w Cambridge. Bibliotekarka - Susan Marsh - przygotowuje artykuły z lokalnych gazet na temat zaginięcia dziewczynek i albumy zwierające stare fotografie wsi. Immy udaje się rozwiązać zagadkę starego drzewa i zmienić mieszkańców wsi...
"Przeklęte drzewo" to utrzymana w baśniowej konwencji, momentami mroczna opowieść, o wyobcowaniu, a także sile i wpływie lęku, rozrastającego się w małej społeczności niczym korzenie drzewa. To też opowieść o tym jak jeden z filarów rodziny załamuje się niczym słabe drzewo pod wpływem wiatru (z dużym wyczuciem zarysowany jest tu wątek depresji ojca Imogen). Ta wciągająca powieść australijskiej pisarki jest również dobrym punktem wyjścia do refleksji nad współistnieniem człowieka z naturą.
"Lab Girl" to biograficzna opowieść Hope Jahren - amerykańskiej biolożki. Opowieść niezwykła i przejmująca, obejmująca refleksje z dwudziestu lat życia badaczki.
Jahren H., Lab girl : opowieść o kobiecie naukowcu, drzewach i miłości, Białystok :Wydawnictwo Kobiece, 2017.
Jej dzieciństwo nie należało do udanych i jak pisze "dużo w nim było chłodu i ciemności". Pociechę znajdowała w laboratorium ojca, a potem w swoim o którym pisze:
"Moje laboratorium to miejsce, w którym moje poczucie winy z powodu niezrobienia czegoś jest zdławione przez wszystkie te rzeczy, które w nim robię. Niedzwonienie do rodziców, nieumyte naczynia, nieogolone nogi - wszystko to blednie w porównaniu ze wspaniałym dokonaniem, nad którym właśnie pracuję. Moje laboratorium to miejsce, gdzie mogę być dzieckiem, którym wciąż jestem. To miejsce, w którym mogę bawić się z najlepszym przyjacielem. Tu mogę się śmiać i zachowywać zabawnie (...). Wszystkie te dezorientujące sprawy i sprawki, jakie niesie ze sobą dorosłość - zeznania podatkowe, ubezpieczenie samochodu, badania cytologiczne - żadna z nich nie ma znaczenia, kiedy jestem w swoim laboratorium".
Introwertyczna, zmagająca się z chorobą - nie miała łatwego startu w dorosłe życie:
"Mam już serdecznie dość tej rany, która nie chce się zabliźnić. Mam dość tego, że moje dziecinne serce myli zwykłą kobiecą uprzejmość ze szlakiem z okruszków chleba wiodącym do matczynej miłości czy babcinej troski. Mam dość tego tępego, sierocego bólu który co prawda dawno już stracił zdolność do ataku z zaskoczenia, ale wciąż co sezon zbiera swoje żniwo cierpienia".
Zamiłowanie do świata nauki i ogromna pracowitość pomagają jej przetrwać, choć to też nie jest łatwa droga. Hope opisuje kulisy pracy kobiety-naukowca, powstawanie kolejnych swoich laboratoriów i ostracyzm typowo męskiego środowiska. Przede wszystkim jednak z prawdziwą pasją i w przystępny sposób opowiada o drzewach i roślinach, które bada. "Lab Girl" jest też pięknie napisaną książką o sile przyjaźni, uleczającej sile miłości i macierzyństwa - opisanego jako niełatwe doświadczenie. Jest to też inspirująca i wzruszająca opowieść o doświadczaniu i celebrowaniu życia.
"Księżniczka" Lucyny Olejniczak (autorki świetnie przyjętej przez czytelniczki serii "Kobiety z ulicy Grodzkiej") to opowieść, którą poznajemy z perspektywy małej Lenki i dorosłej już Leny. Jej ojciec to szanowany inżynier, budowniczy Nowej Huty. Matka zajmuje się domem. Lena świetnie się uczy, ma bardzo rozwiniętą wyobraźnię i chętnie czyta książki:
"Mama wypożycza książki z biblioteki w Krakowie. Jeżdżę tam z nią czasem tramwajem, na ulicę Świętego Jana, gdzie jest taki mały ciemny sklepik ze starymi pożółkłymi książkami oraz wypożyczalnia, taka mała biblioteka. W tym sklepiku są również stare gazety i widokówki, a nawet jakieś obrazy. Niektóre leżą po prostu na podłodze pod ścianami, a wszystkie tak pięknie pachną starym papierem i kurzem. Miła pani rozmawia z nami cicho, jakbyśmy były w kościele, a potem daje mamie książkę oprawioną w szary papier i zapisuje coś na tekturowym kartoniku. Chciałabym kiedyś pracować w takiej wypożyczalni i móc czytać te wszystkie książki. Wyobrażam sobie, że za kotarą, która oddziela sklepik od zaplecza jest przejście do zaczarowanego świata, gdzie mieszkają wszystkie postacie z bajek".
Lena dostaje od pani z antykwariatu książkę. Dziewczynka "nie chce być żadną artystką" woli zostać "bibliotekarką albo śpiewaczką". To marzenie jednak szybko się zmienia: "Jak dorosnę zostanę podróżniczką. Nie chcę już być panią bibliotekarką, gdyż ostatnio jedna taka nakrzyczała na mnie, że oddałam zniszczoną książkę. Nie chcę krzyczeć na dzieci, a chybabym czasem musiała. Wolę być podróżniczką i jeździć po całym świecie".
L. Olejniczak, Księżniczka, Prószyński i S-ka, Warszawa 2019.
Lenka ucieka w świat książek. Ucieka przed patologiczną codziennością na pozór normalnej rodziny. Przed ciężarem i sytuacjami, które nigdy nie powinny mieć miejsca. W słowach znajduje azyl. W słowach, które kształtują jej wyobraźnię i pozwalają na podróż do nieistniejących miejsc, na myśli o życiu w lepszym świecie, które stają się pociechą. Nie zostaje bibliotekarką, ale pomaga ludziom. Nie wyobraźnia pomaga jej w dorosłym życiu otrząsnąć się z traumy, ale miłość, małżeństwo i wyjazd z Nowej Huty.
Powieść "Księżniczka" bardzo mną wstrząsnęła. Nie polecam jej na zimowy wieczór, choć jest bardzo dobrze napisana. Autorka podjęła na kartach powieści niezwykle trudny temat - przemocy w rodzinie we wszystkich jej przejawach. Zabrakło mi w tej historii podkreślenia roli siostry głównej bohaterki, wątku wzajemnego wsparcia i siostrzanej solidarności. Gdyby powieść rozegrała się w innym przedziale czasowym, być może bardziej wyeksponowane byłyby zasoby własne bohaterki, a małżeństwo nie stanowiłoby jedynej drogi do zerwania z przeszłością. Nie zmienia to faktu, że powieść jest bardzo poruszająca. Kilka razy się nad nią rozpłakałam. I zupełnie szczerze - coraz bardziej rozumiem czytelniczki, które przychodzą do biblioteki po coś "lekkiego, łatwego i przyjemnego". Powieść "Księżniczka" do takich z pewnością nie należy.
Poznajcie Penelopę Lorentz, bibliotekarkę, która zawsze ma dla swoich czytelników talerz ciasteczek z kawałkami czekolady. Kieruje biblioteką na Coney Island. Do tej biblioteki, zawsze pełnej ludzi, uwielbia zaglądać dwunastoletni Ben Truman.
P. Griffin. Gdy do domu przyszła za mną przyjaźń, Nasza Księgarnia, Warszawa 2019.
Ben jest sierotą - przez wiele lat tuła się po rodzinach zastępczych, aż trafia do domu Tess i Laury. Starają się one przekonać Bena, że życie "jest podróżą" a jej najciekawsza część powadzi pod górę". Kiedy odchodzą, chłopiec trafia do domu ciotki.
Smutek Bena koi jego najlepszy przyjaciel - pies Flip. Pies Bena - znający wiele sztuczek - dostaje certyfikat psa-terapeuty. "Wyjątkowy pies i jego równie wyjątkowy człowiek" mają "uleczyć wiele serc" i sprawić, że świat stanie się nieco lepszy. Na pewno staje się lepszy dla Halley Lorentz - córki bibliotekarki, która choruje na raka.
Halley zaprzyjaźnia się z Benem i Flipem. Wspólnie z Benem pisze książkę. Ben wątpi w swoje umiejętności, ale Halley nie ma wątpliwości, że wymyśli świetną fabułę, skoro "czyta jak wampir wysysający słowa". Ben czyta głównie książki SF, więc Halley uważa go za "osobnika o haniebnie niewyrobionym guście literackim". Sama ma niemal każde wydanie "Dziwnych losów Jane Eyre" a jej pokój jest "dosłownie wypchany książkami".
"Niektóre książki zmieniają sposób w jaki patrzysz na świat, aż nagle trafia się taka, która zmienia sposób w jaki oddychasz" - uważaHalley. Trudno, by nie fascynowała się książkami, skoro jej ojciec też jest bibliotekarzem. Poznał mamę Halley na kursie z bibliotekoznawstwa ("dla ludzi, którzy kochają książki, przeznaczenie jest oczywistością"), ale nie pracuje w zawodzie - prowadzi zajęcia dla dzieci, oparte o magiczne sztuczki.
Penelopa Lorentz potrafi dokładnie określić ile waży dana książka. "Nie jest pani człowiekiem" - stwierdza Ben, na co Penelopa, szeptem odpowiada: "Pewnie, że nie. Jestem bibliotekarką".
Pani Lorentz i jej rodzina odegra w życiu Bena bardzo ważną rolę - nie chcę zdradzać jaką, bo być może sięgniecie po powieść "Gdy do domu przyszła za mną przyjaźń". Muszę Was jednak ostrzec, że choć bardzo dobrze napisana, to momentami bardzo smutna opowieść. Chwilami szkliły mi się oczy i musiałam odłożyć książkę. Autor nie oszczędza czytelnika i stawia swojego bohatera przed bardzo trudnymi doświadczeniami. Pięknie jednak portretuje przyjaźń i miłość. Warto.
Jeśli Twoje dzieciństwo było
niczym pogodne niebo, a Ty dostałeś tyle wsparcia ze strony rodziców, że z
ufnością i wiarą wszedłeś w dorosłe życie, to ta książka Cię zaskoczy. Będą w
niej momenty nieprawdopodobne. Będziesz być może kręcił głową z niedowierzaniem,
współczuł bohaterce. Może nawet się nad nią litował. Zaskoczy Cię
bezpośredniość tej opowieści. Pójdziesz do biblioteki albo kupisz w księgarni
jej powieści, ciekawy jak mimo tego, co przeżyła poradziła sobie i jak wpłynęło
to na jej twórczość.
Gdy jednak niebo Twojego
dzieciństwa często przesłaniały burzowe chmury to w tej książce odnajdziesz się
doskonale. Będziesz niczym pies obwąchujący znajome kąty po długiej podróży.
Będziesz przytakiwał. Czytał niektóre zdania wielokrotnie. Kupisz sobie własny
egzemplarz i podkreślisz w nim zapadające w serce fragmenty. Będą one jak
kamyk w bucie. Będą dławiły. Może nawet zrozumiesz i rozplączesz węzeł
gordyjski swojego żalu, złości, gniewu do tej, która wydała Cię na świat. Do
matki.
Bo to o trudnych z nią relacjach
opowiada autobiografia Jeanette Winterson. A opowiada niezwykle pięknym
językiem o sprawach dotąd przemilczanych albo przemycanych w postaci fikcji.
Co mnie najbardziej w tej książce
uderzyło, a co jest chyba wspólnym doświadczeniem wielu dorastających pod – że tak
to nazwę - gradowymi chmurami to ucieczka od rzeczywistości w świat fikcji.
Winterson pisze:
Potrzebowałam słów, bo
nieszczęśliwe rodziny to zmowy milczenia. Temu, kto przerywa milczenie, nie
jest nigdy wybaczone. Taki ktoś musi nauczyć się sobie wybaczać.
Czyta, choć w jej domu jest to zakazane.
Matka oprócz Biblii poczytuje kryminały, choć zabrania tego samego córce.
Winterson pracuje na targowisku, a każdy odłożony grosz przeznacza na książki.
Chowa je pod materacem:
Każdy, kto posiada pojedyncze
łóżko, standardowego rozmiaru oraz kolekcję paperbacków, standardowego
rozmiaru, będzie wiedział, że pod materacem można ułożyć warstwę z
siedemdziesięciu dwóch egzemplarzy. Moje łóżko stopniowo podnosiło się,
wyraźnie, zupełnie jak w przypadku księżniczki na ziarnku grochu, dlatego
wkrótce zaczęłam sypiać bliżej sufitu niż podłogi.
Matka jednak odkrywa pasję córki
i wyrzuca przez okno domu wszystkie jej książki, które spala na podwórku. Wydawać
by się mogło, że to wydarzenie jest końcem świata, ale w rzeczywistości staje
się początkiem drogi. Winterson pisze:
I kiedy tak następnego zimnego
poranka stałam nad dymiącą stertą papieru i czcionek, wciąż jeszcze ciepłych,
zrozumiałam, że jest coś jeszcze, co mogę zrobić. Pieprzyć to – pomyślałam –
Mogę napisać własną.
Trzeba mieć dużo talentu, ale
przede wszystkim odwagi by napisać taką książkę. Oddać to, co kryje się
pomiędzy potępieniem a zrozumieniem. Zejść w głąb własnej duszy. Wybrać się w
trudną podróż do przeszłości. Czy masz odwagę by autorce w niej towarzyszyć?
Mar. na swym blogu napisała pięknie o krówkach , których smak bardzo kojarzy się z dzieciństwem. Jej blog i to co pisze bardzo mnie inspiruje. Przywołałam kilka smaków ze swojego czasu beztroski. Być może już o tym pisałam. Zadziwia mnie wciąż jak bardzo trwałe są to wspomnienia – miejsca, ludzie, zacierają się do konturów, mgieł, szczegóły zanikają, a smaki się pamięta i wywołują nadal wzmożoną pracę ślinotoków. Na przykład bułka, taka prawdziwa a nie jak teraz nadmuchiwana, maczana w ciepłym mleku – nieoceniona na śniadanie - szczególnie zimą, a na drugie śniadanie serek homogenizowany – dostępny w jednym smaku – nazwałabym go śmietankowo-waniliowym. Kiedy biega się cały dzień po podwórku to kwestia jedzenia jest ostatnią, o jakiej się myśli – trzeba jeszcze zbudować kryjówkę/statek/wigwam, pojeździć rowerem, no ale jak zaburczy w brzuchu? Pomoże sok wysysany z kwiatów koniczyny i kwitnącej pokrzywy, młoda marchew, wyciągnięta z ziemi i opłukana pod wodą ze studni albo ciepłe od słońca truskawki, prosto z krzaka, z babcinego ogródka lub pierwsze wiśnie, lekko jeszcze kwaśne, ale już nęcące. I już wołają na obiad, a tam ziemniaki z koperkiem i kompot z rabarbaru. A na deser ciasto drożdżowe z kruszonką (wypiekane w piecu opalanym drewnem). I znowu zabawy, do zachodu słońca. Na kolację – nikomu do głowy nie przyszło żeby nie jeść po 18 bo niezdrowo i śpi się źle - kanapki z pomidorem i szczypiorem. To był taki czas, gdy jedzenie nie wiązało się z poczuciem winy. Było celebracją. Nie służyło zaspokajaniu potrzeby bezpieczeństwa, bo bliscy byli obok. Jedzenie miało sycić i dawać siłę. Spajać, bo nikt nie jadał w samotności tak jak teraz przed ekranem komputera czy telewizora. Było bardziej środkiem a nie celem samym w sobie. Diety, kalorie? A po co? Jak to ziemniaki są tuczące? Przecież to warzywa! Więcej było w tym radości, mniej skrępowania i medialnej dezorientacji, bo skąd? A teraz? Jedzenie traktujemy jako słabość (znowu nie potrafiłam się powstrzymać - zjadłam drożdżówkę), wiążącą się często z poczuciem winy ( znowu będę gruba) i rozpaczliwymi próbami dostosowania się do idealnego wzorca, który ktoś narzuca (dlaczego nie wyglądam jak ona?). Wiosna to taki czas, kiedy w każdym czasopiśmie przeznaczonym dla kobiet można znaleźć dietę albo rady na to jak schudnąć. We mnie powodują taki odruch, że zaczynam się zastanawiać nad sobą. Może rzeczywiście powinnam zrobić jak ta pani? I ten liść sałaty rano i kawa zamiast posiłku? Zaczynam się wkręcać. Chwila nieuwagi i jestem jak ten chomik w kółku. Staję się niewolnikiem własnej cielesności. A przecież wiem co jest dla mnie dobre. Jaki rodzaj ruchu jest korzystny dla mojej fizjologii i sprawia mi autentyczną frajdę. I wiem co mam robić by dla siebie samej dobrze wyglądać. Nie idealnie, super, ale wystarczająco dobrze. Dla mnie. Ale zewsząd wyciągają po mnie macki koncerny kosmetyczne (jak to? nie kupiłaś sobie jeszcze tego wyszczuplającego kremu?nie chcesz wyglądać jak Angelina/Doda/Anja?), farmaceutyczne (najnowszy i najbardziej skuteczny środek na poskromienie apetytu! Wypróbuj!) i inne, które wiedzą co jest dla mnie najlepsze i jak powinnam wyglądać. A z drugiej strony są te spożywcze, które kuszą - spróbuj, zjedz, zasmakuj. Taka paranoja. Dalajlama zapytany o to, co go najbardziej zadziwia, odpowiedział, że człowiek bo poświęca swoje zdrowie, by zarabiać pieniądze, następnie zaś poświęca pieniądze, by odzyskać zdrowie. Ja bym powiedziała, że najpierw wydaje mnóstwo pieniędzy by nie tyle zaspokoić głód (apetyt) co inne, często nieuświadomione pragnienia i potrzeby (też tak mam, miałam?) a potem jeszcze więcej by skutki tego pierwszego zniwelować. Nie chcę już być chomikiem w kółku. Mogę jeszcze czasem być bączkiem i zjeść to drożdżowe ciasto - właśnie bez poczucia winy - ale tylko po to by wrócić do dzieciństwa.
Jesteś w szumie wysokich brzóz, rosnących wzdłuż drogi prowadzącej do domu. Tych, których giętkie, zwisające gałęzie służyły nam za huśtawkę. Nigdy nie miałam dość siły w rękach, aby dobrze pochwycić brzozową kiść. Moje loty trwały krótko, ty potrafiłeś odbijać się kilka razy od pnia, by szybować prawie wokół drzewa. Podczas burzy, kiedy gaszono wszystkie światła i zapalano gromnicę, nie bałam się wcale, że piorun uderzy w dom. Bałam się o te brzozy, których delikatny szelest nie raz kołysał mnie do snu podczas poobiedniej drzemki w hamaku zawieszonym między drzewami wiśni, w sadzie. W owocach rodzonych przez te drzewa też jesteś. Musisz pamiętać to największe drzewo, o najszerszym pniu, na które, z racji jego pochyłości tak łatwo było się wspiąć. Jeśli oczywiście było się choć w połowie tak zwinnym jak ty. Zazwyczaj zostawałam na dole i strącałeś mi największe wiśnie, jeszcze ciepłe od słońca i twoich dłoni. Zaraz za sadem, po drugiej stronie płotu rosły, w gęstym skupieniu, drzewa, których nazwy nie znam do dziś, ale które nazywaliśmy Kryjówką. Odgrodzona od świata gęstwiną liści i istnym morzem pokrzyw, była świadkiem niezwykłych odkryć, dalekosiężnych planów, najśmielszych marzeń. Wiesz, potem te drzewa tak wyrosły, że zaczęły dotykać linii wysokiego napięcia. Trzeba było je ściąć. I wiesz, one od tamtego czasu jakby zatrzymały się w miejscu. Mam wrażenie, że już nigdy nie urosną, nie ośmielą się dotknąć ograniczonego metalowymi linami nieba. Dziwne, prawda? Zupełnie jak w tej opowieści od ciebie. No, wiesz, co to się mężczyzna w miasteczku na drzewie powiesił, z miłości chyba, i ono uschło. Widziałam je – jest jak zrobione z popiołu. I jeszcze jesteś w tym krzaku bzu, nie tak pokornym, jak smutno zwieszające swe głowy brzozy. Pamiętam, jak przyniosłeś z domu sznurek, jakim wiąże się worki. Odtąd w krzaku bzu mieliśmy Konia. Dalej był ogródek twoich rodziców, a tam śliwa. Nigdy potem śliwki już mi tak nie smakowały, naprawdę. A przecież te, które zrywaliśmy były prawie zielone. Wymyślaliśmy śmieszne hasła i rymowane wierszyki. A jak wychodziliśmy z ogródka to musiałeś przytrzymać swojego psa, bo, mimo, że był na łańcuchu to bałam się, że na mnie skoczy. A pamiętasz lipę? Tą, na której, wydaje mi się, że mój ojciec, zawiesił nam linę a na niej oponę. Całe dnie tam spędzaliśmy, a nawet noce, jeśli akurat był sierpień, bo wtedy spadające gwiazdy były ciekawsze niż film w telewizji. Lipy już nie ma, ale jest studnia. Ta, co z niej potem chcieli zrobić taką elektryczną, co to wpadł do niej mój tato, jak był mały, ale się przytrzymał dyszla od wozu i go uratowano. I jabłek już nie ma, bo wszystkie drzewa z sadu sąsiada wyciął ktoś, kto przejął po nim ziemię. A przecież te papierówki – małe słońca, to było coś niebiańskiego. A może były takie pyszne, bo miały posmak zakazanego owocu? Przecież je kradliśmy, ale nazywaliśmy to szabrem. Zawsze stałam na czatach. Czasem, przy odrobinie szczęścia udawało nam się zerwać trochę nabrzmiałego sokiem agrestu, ale to już wymagało większego sprytu niż podkradanie jabłek, bo krzaki agrestu były bliżej części domu należącej do sąsiada. Jesteś też w szumie zboża. Tego, przez które przedzieraliśmy się, żeby dotrzeć do położonego dość daleko od domu mostu. Tego, co to podobno ktoś z niego skoczył i się zabił. Pewnie też z miłości. A pamiętasz jak w drodze powrotnej złapał nas deszcz? I jak mieliśmy ubłocone buty, a potem jak już udało nam się wysuszyć, siedzieliśmy na schodach prowadzących na górę, do twojego mieszkania i graliśmy, chyba w bierki, albo częściej w karty, a że nie mieliśmy pieniędzy to graliśmy na słone paluszki, pamiętasz? Jak już przestało padać, to chodziliśmy na drogę, gdzie powstawały wielkie kałuże. Budowaliśmy na ich krawędziach porty i statki ze styropianu. A, że po deszczu wyłaziły ślimaki, to stanowiły najczęściej załogę tych statków. Wymyśliliśmy tą zabawę, gdy się okazało, że nie mogę z taką brawurą jak ty jeździć po kałużach, bo nie mam z tyłu błotnika. Zresztą i tak często korzystaliśmy z jednego roweru. Oczywiście, że nie na co dzień. W takiej jednej zabawie, nie pamiętasz? Zjeżdżaliśmy na jednym rowerze z górki, a w połowie wzniesienia puszczałeś kierownicę i lądowaliśmy w pokrzywach. Teraz wiem, że gdybyś naprawdę ją puścił, to skończyłoby się złamaniem i to z przemieszczeniem. Wiem, że robiłeś to specjalnie, żebyśmy wylądowali na miękkiej trawie, a że były tam pokrzywy... No, cóż to dodawało tej przygodzie hmm... szczypty pikanterii. Rzadko bawiliśmy się w dom, jakoś mnie to nie pociągało. Wolałam podkradać bratu resoraki. Ta obita blachą wiata, skrywająca wejście do piwnicy, pamiętasz? Jakie tam powstawały tory dla tych aut! Rysowane kawałkiem cegły albo – ale to już był luksus – kawałkiem kredy. Albo te budowle z palet, które przywoził do porąbania i spalenia w piecu twój ojciec. Ile to mogło mieć wysokości? Dwa metry? A wydawało się przecież że to ogromy tunel, w wyobraźni tworzący rakietę wysłaną w kosmos, albo kryjówkę jednostki specjalnej. Jesteś też na tej wysokiej, chwiejącej się, spróchniałej drabinie przystawionej do ściany domu. Ściągasz niesfornego kotka, na którego czekam cała we łzach. I na strychu też jesteś. Nie skrywał, tak jak chcieliśmy żadnych skarbów, tak jak nie skrywała ich ziemia w ogrodzie, który próbowaliśmy przekopać. I na dachu szopy, na którą wspinaliśmy się, by opowiadać sobie o duchach. Pamiętasz tą opowieść o klasztorze zapadłym pod ziemię, spod której wystaje tylko krzyż? Wiele razy chcieliśmy iść w to miejsce o północy, bo podobno słychać było bicie dzwonów i płacz ludzi. Nie udało się, tak jak nie udało się wywołać nigdy żadnego ducha. Przepraszam, że nie udało mi się wtedy zadzwonić tak jak obiecałam. Jesteś w tych wszystkich miejscach i w mojej pamięci, choć niektórzy mówią, że już Cię nie ma.