Mar. na swym blogu napisała pięknie o krówkach , których smak bardzo kojarzy się z dzieciństwem. Jej blog i to co pisze bardzo mnie inspiruje. Przywołałam kilka smaków ze swojego czasu beztroski. Być może już o tym pisałam. Zadziwia mnie wciąż jak bardzo trwałe są to wspomnienia – miejsca, ludzie, zacierają się do konturów, mgieł, szczegóły zanikają, a smaki się pamięta i wywołują nadal wzmożoną pracę ślinotoków. Na przykład bułka, taka prawdziwa a nie jak teraz nadmuchiwana, maczana w ciepłym mleku – nieoceniona na śniadanie - szczególnie zimą, a na drugie śniadanie serek homogenizowany – dostępny w jednym smaku – nazwałabym go śmietankowo-waniliowym. Kiedy biega się cały dzień po podwórku to kwestia jedzenia jest ostatnią, o jakiej się myśli – trzeba jeszcze zbudować kryjówkę/statek/wigwam, pojeździć rowerem, no ale jak zaburczy w brzuchu? Pomoże sok wysysany z kwiatów koniczyny i kwitnącej pokrzywy, młoda marchew, wyciągnięta z ziemi i opłukana pod wodą ze studni albo ciepłe od słońca truskawki, prosto z krzaka, z babcinego ogródka lub pierwsze wiśnie, lekko jeszcze kwaśne, ale już nęcące. I już wołają na obiad, a tam ziemniaki z koperkiem i kompot z rabarbaru. A na deser ciasto drożdżowe z kruszonką (wypiekane w piecu opalanym drewnem). I znowu zabawy, do zachodu słońca. Na kolację – nikomu do głowy nie przyszło żeby nie jeść po 18 bo niezdrowo i śpi się źle -
kanapki z pomidorem i szczypiorem.
To był taki czas, gdy jedzenie nie wiązało się z poczuciem winy. Było celebracją. Nie służyło zaspokajaniu potrzeby bezpieczeństwa, bo bliscy byli obok. Jedzenie miało sycić i dawać siłę. Spajać, bo nikt nie jadał w samotności tak jak teraz przed ekranem komputera czy telewizora. Było bardziej środkiem a nie celem samym w sobie. Diety, kalorie? A po co? Jak to ziemniaki są tuczące? Przecież to warzywa! Więcej było w tym radości, mniej skrępowania i medialnej dezorientacji, bo skąd? A teraz? Jedzenie traktujemy jako słabość (
znowu nie potrafiłam się powstrzymać - zjadłam drożdżówkę), wiążącą się często z poczuciem winy (
znowu będę gruba) i rozpaczliwymi próbami dostosowania się do idealnego wzorca, który ktoś narzuca (
dlaczego nie wyglądam jak ona?). Wiosna to taki czas, kiedy w każdym czasopiśmie przeznaczonym dla kobiet można znaleźć dietę albo rady na to jak schudnąć. We mnie powodują taki odruch, że zaczynam się zastanawiać nad sobą. Może rzeczywiście powinnam zrobić jak ta pani? I ten liść sałaty rano i kawa zamiast posiłku? Zaczynam się wkręcać. Chwila nieuwagi i jestem jak ten chomik w kółku. Staję się niewolnikiem własnej cielesności. A przecież wiem co jest dla mnie dobre. Jaki rodzaj ruchu jest korzystny dla mojej fizjologii i sprawia mi autentyczną frajdę. I wiem co mam robić by dla siebie samej dobrze wyglądać. Nie idealnie, super, ale wystarczająco dobrze. Dla mnie. Ale zewsząd wyciągają po mnie macki koncerny kosmetyczne (
jak to? nie kupiłaś sobie jeszcze tego wyszczuplającego kremu? nie chcesz wyglądać jak Angelina/Doda/Anja?), farmaceutyczne (
najnowszy i najbardziej skuteczny środek na poskromienie apetytu! Wypróbuj!) i inne, które wiedzą co jest dla mnie najlepsze i jak powinnam wyglądać. A z drugiej strony są te spożywcze, które kuszą -
spróbuj,
zjedz,
zasmakuj. Taka paranoja. Dalajlama zapytany o to, co go najbardziej zadziwia, odpowiedział, że człowiek bo poświęca swoje zdrowie, by zarabiać pieniądze, następnie zaś poświęca pieniądze, by odzyskać zdrowie. Ja bym powiedziała, że najpierw wydaje mnóstwo pieniędzy by nie tyle zaspokoić głód (apetyt) co inne, często nieuświadomione pragnienia i potrzeby (też tak mam, miałam?) a potem jeszcze więcej by skutki tego pierwszego zniwelować. Nie chcę już być chomikiem w kółku. Mogę jeszcze czasem być bączkiem i zjeść to drożdżowe ciasto - właśnie bez poczucia winy - ale tylko po to by wrócić do dzieciństwa.
