28 paź 2016

Głos z drugiej strony

Pisałam ostatnio na temat listu nauczycielki-bibliotekarki, a dziś głos studentki, będącej na stażu w jednej z bibliotek szkolnych. List opublikowała Gazeta Lubuska. Wypowiedź momentami nieskładna, ale rozumiem, że powstała pod wpływem emocji i zaangażowania autorki w sprawę.
Jestem studentką filologii polskiej i w tym roku miałam okazję do odbycia praktyk w bibliotece w szkole podstawowej (...). Pierwsze spotkanie z bibliotekarką (a niegdyś moją licealną nauczycielką… uwaga, uwaga, biologii) przebiegło typowo, czyli pod tytułem „ale co ja tu z tobą zrobię?!”, czyli jak oczekiwałam (...). 
Chaos, bajzel, nieporządek, jednym słowem – masakra jeśli, chodzi o procesy biblioteczne, podręczniki, nawet znajomość alfabetu… Szło oszaleć. Ale ja nie o tym. Istotniejsze dla mnie była obecność (a raczej jej brak) dzieci w bibliotece szkolnej. I poziom wyposażenia… równie tragiczny. Na przerwach między lekcjami do biblioteki pukało średnio 2-3 uczniów, których w sumie nie interesowały zbiory biblioteczne, ale pomaganie „Pani Uli” i robienie jeszcze większego chaosu i bajzlu w kartach, papierach, książkach… Mentalnie włosy rwałam z głowy. Zewnętrznie oczywiście uśmiechałam się i przytakiwałam, próbując jakoś ratować bibliotekę pogrążającą się w czarnej dziurze braku informacji i przygotowania pani bibliotekarki.  
I co tu jest strasznego? Otóż, problem czytania dzieciaków w naszym regionie. Jeśli w ogóle sięgają po książkę, to z przymusu (lektury szkolne, przestarzałe, których ponad połowa i tak w całości nie przeczyta) lub (po)twory, które w moim pojęciu nie powinny nigdy zostać dopuszczone do druku – rzędu fanfiction Maincrafta i innych - przepraszam za wyrażenie – badziewi. Jeśli spojrzeć zaś na poziom czytelnictwa w Polsce (63 proc. osób nie miało w ręku książki przez cały poprzedni rok! O zgrozo, dokąd ten świat zmierza?! A żeby było zabawniej, te 63 proc. nie miało przed oczyma również żadnego dłuższego tekstu medialnego. Zatrważające jest to, że już dzieci w szkole podstawowej nie sięgają same z siebie po książki. Mało tego – nauczyciele-bibliotekarze i nauczyciele-poloniści nie są w stanie zachęcić uczniów do samoczynnego sięgania po co lepsze pozycje (...). 
Kolejną przerażającą statystyką w Lubuskiem jest problem z ilością dysfunkcji, orzekanych przez poradnię pedagogiczno-psychologiczną. W porównaniu do reszty kraju to około 14 proc. więcej takich orzeczeń, w czym głównie dysortografii i dysleksji, które – moim skromnym zdaniem – mocno zależą od poziomu czytelnictwa wśród dzieci. 
Ale jak – grzecznie pytam – jak dzieci mają czytać, jak 80 proc. zbiorów w szkolnej bibliotece, to pozycje wydane przed 1950 rokiem. (optymistka ze mnie, 90 proc. lektur z podstawy programowej to pozycje wydane przed 1900 r., Chrystusie dopomóż!)? Jak dzieci z pokolenia smartfonów, laptopów i tabletów mają się zainteresować książką z wyblakłym pismem, żółtymi stronami i rozlatującą się okładką? W dobie atakowania ze wszystkich stron jaskrawymi kolorami, doskonałą grafiką i nowymi technologiami, z całym szacunkiem do „Chłopców z Placu Broni”, tylko historyk książki jest się w stanie zainteresować takimi lekturami (...).

No, a przepraszam, jak ma mnie zachęcić do czytania opowieść o Nemeczku, który umarł na zapalenie płuc ponad 100 lat temu? Albo opowieść o jakimś kundlu, który jeździł starymi pociągami (przy całej mojej sympatii dla tej książki)? A może gra w wyzwania jakiejś rudej sieroty, która miała taką wyobraźnię, że dzisiaj pewnie by ją leczyli psychiatrycznie (i tu też: moja miłość do Ani z Zielonego Wzgórza naprawdę jest niezmierzona)? Nie tędy droga. Dzieciaki dzisiaj są zainteresowane technologią, która rozwija się w naprawdę zastraszającym tempie. Wspomniane już smartfony, laptopy, tablety, dzisiejsze zabawy i ich współczesne problemy – emigracja rodziców, niepełne rodziny, przemoc… to o tym dzieci chcą czytać. A znam przynajmniej kilka pozycji, które naprawdę odpowiadają tym wymaganiom (zainteresowanym polecam Szczygielskiego z jego „Za niebieskimi drzwiami” i „Czarnym młynem”, albo Beręsewicz z jego historią o Małgośce). 

Tylko trzeba się ruszyć i poszukać. A tu jest problem. Wymóc na dyrektorze (a to dopiero wyzwanie) sfinansowanie zakupu do biblioteki (marne, albo i zerowe środki przekazywane co roku to zdecydowanie za mało względem zapotrzebowania), to jedno, a dostęp nakładów, to drugie. I oba są połączone – po prostu ich brakuje. Ale, jak to mówią, dla chcącego nic trudnego. Uwierzcie mi, że gdyby nie to, że w odpowiednim momencie trafiłam na „Opowieści z Narnii”, „Harry’ego Pottera”, czy choćby „Akademii Wampirów”, to ja też bym nie czytała. Zastanówmy się, gdzie to zmierza. Bo za kilka lat to naprawdę może być tragedia, mimo bogatego, ale coraz bardziej upadającego rynku wydawniczego. 



1 komentarz:

Karolina.ja pisze...

Biorąc pod uwagę końcówkę listu, zastanawia mnie początkowa krytyka fanfików Minecrafta ;)